Opublikowany przez: gorzkajakmokka 2012-03-18 13:02:32
Poznałam mojego męża, zaczęłam studia i pewnego styczniowego poranka test pokazał mi dwie kreski. Pamiętam doskonale moją reakcję. Strach i radość, jednocześnie. Totalne zawirowanie. Chciałam skakać a jednocześnie płakałam w obawie co będzie. W końcu mieszkałam jeszcze z rodzicami. Mój chłopak co prawda skończył studia, ale rozwijał własny biznes i miałam swiadomość, że mieszkanie,ślub- wszystko będzie później.
Zamieszkaliśmy z moimi rodzicami. Gdzie do dyspozycji mieliśmy głównie niewielki pokój. Kiedy wstawiło się łóżeczko, komodę i bujaczek/matę nie było już praktycznie miejsca na cokolwiek innego. W ostatnim okresie ciąży, kiedy zaczęliśmy remont- ja jako nadzorca bardziej i lekki pomocnik ;) - dowiedzieliśmy się, że mój Tato choruje na raka. Ze względu na to, że to tato był głównym nadzorcą i pracownikiem tej "budowy" - remont stanął w miejscu, życie trochę też.
Kiedy byłam w szpitalu, tato leżał w swoim i przyjmował kolejne tury chemioteriapii- jak się okazało, już paliatywnej.
Synka na szczęście urodziłam, całkiem szybko, był zdrowy a kiedy tylko "wyskoczył" wydał z siebie najpiękniejszy okrzyk- mój mały awanturnik. Tak więc nie pozwolił mamie się stresować i czekać na pierwsze oznaki życia :) Już od początku mnie nie oszczędzał. Pierwsze przyssanie bolało jak ... no właśnie, bardzo bolało :) Nie wiedziałam wtedy, że długo później będzie bolało również i ile takie z pozoru banalne karmienie, przyniesie mi zachodu.
Kiedy już odespałam trudy dnia wcześniejszego, przeszłam pierwszy, kontrolowany prysznic i wiedziałam, że dam radę- poszłam po moje małe zawiniątko, które od razu poznałam. Bałam się go, nie powiem. Nie wiedziałam jak dotykać takiego okruszka. Jak go podnosić, przwijać, głaskać... wszystko było takie trudne. Na dodatek koleżanki z sali, które jeszcze miały brzuszki ( pierwsza doba spędzona na patologii ciąży) patrzyły mi na ręce i dawały milion rad.Wiedziały wszystko lepiej i doprowadzały mnie do utajonej furii, którą już pierwszego "wspólnego" dnia musiałam odreagować płaczem. Czułam się jak zła matka, która nie umie nakarmić, dotknąć, ubrać- bo przecież "tamta dziewczyna co tu była ubierała dziecko tak i tak, tamta nie dawała mleka modyfikowanego". Żeby jeszcze dobić już konającą w wyrzutach matkę- pielęgniarka poinformowała mnie, że Filip ma żółtaczkę. Wysoką jak nie wiem i zostajemy w szpitalu, więc żegnaj wypisie, domku i pomoco bliskich. Jedynym plusem całej sytuacji było przeniesienie do innej sali. W szpitalu spędziłam 6 dni. Wiele przepłakanych, szczególnie przy karmieniu, które ewidentnie nam nie szło. Mały źle łapał, zasypiał w trakcie- dając mi mylne wrażenie najedzenia. Potem budził się głodny jak nie wiem, wykręcał , szukał cycka a pielęgniarki patrzyły jak na wyrodną kobitę głodzącą własnego potomka. Ja wieczorami zamiast odespać to wszystko, ściągałam mleko z nabrzmiałej piersi-karmiłam tylko jedną , ponieważ druga miała pobrany wymaz. Byłam dużą część dnia sama z tym wszystkim, ponieważ mąż dokańczał remont, sprzątali, szykowali... Nie radziłam sobie sama ze sobą. Ze szpitalem, rytmem naświetlania, który ciągle nam się psuł przez to nieszczęsne karmienie. Pielęgniarki proszone o pomoc, robiły to tak, że wolałam dać butelkę i nie przyjmować tej łaski a często nawet opryskliwości ... Po 4 dniach byłam pewna, że wyjdziemy a tu jak na złość bilurbina z tendencji spadkowej zmieniła się na wzrastającą i kolejne dwa dni w szpitalu. Wszyscy kazali mi się cieszyć. W końcu to tylko zwykła, fizjoloficzna żółtaczka, a nie poważna choroba... ale wtedy uważałam, że to koniec świata, że jestem pokrzywdzona i nic do mnie nie docierało. I ta samotność... Na dodatek bywały pielęgniarki, które w gorszych chwilach- kiedy chciałam synkowi dać mm, po ktorym się najadał i które podobno miało polepszać efekty naświetlania... wyciągały mi piersi na środku korytarza, pokazywały ściskając je , że mam mleko i MUSZĘ iść karmić, chociażby do upadłego. A jeżeli nie karmić to ściągać. I nic, że sutki krwawią. To nic, że Pani ryczy. Dziecko ma jeść mleko matki i koniec. Jak by już nie wystarczyło to, że miałam wyrzuty sumienia, że nie umiem nakarmić swojego synka. Jakby nie wystarczał fakt, że zanim wzięłam butelkę zbierałam się z tym kilka godzin ...
Kiedy wyszłam. Czułam się jak dzikus. Świeże powietrze i widok ludzi bez kitlów i bez piżam- w takiej ilośći, raził aż w oczy :) W domu w chwilach problematycznych aż tęskniłam za tą całodobową pomocą, radą i fachową odpowiedzią :) Tym bardziej, że wątpliwości było masę.
Oczywiście karmienie, które zaburzone zostało w szpitalu- zaowocowało tym, że kolejne dwa miesiące walczyłam o to aby synek mógł jesć moje mleczko i tylko to. Zółtaczka dalej dawała znak o sobie. Mały był senny. Najchętniej wisiałby całą dobę przy piersi. Nie przybierał. Musieliśmy go dokarmiać. Odcięłam się od świata, zaniedbałam. Prysznic brałam kiedy mały padł, wycieńczony marudzeniem u kogoś na rękach lub w nocy, kiedy jakimś cudem zasypiał i dawał się odłożyć. Walczyłam ze sobą przy każdym karmieniu. Odkładałam to w czasie. Ponieważ kojarzyło mi się tylko z bólem. Wszyscy obok , albo krytykowali, albo przyznawali medale za dzielność. A ja walczyłam- ze sobą, z małym. Z sennością, głodem, dyskomfortem, bólem... wszystko atakowało na swój sposób- w jajmniej odpowiednim momencie. Jednak zawzięłam się. Udaliśmy się do doradcy laktacyjnego, kupiliśmy wagę i sprawdzaliśmy czy przybiera, odstawialiśmy powoli mm ... Mąż mi we wszystkim pomagał. Wspierał mnie i tłumaczył - najlepiej ze wszystkich, że nie możemy się poddać. Musimy walczyć o to aby synek mógł mieć to co najlepsze-mleko matki... Udało się wygrać tę walkę. Karmię naturalnie. Teraz wiem, że warto było. I jak kiedyś uważałam, że katorgą jest leżenie po 5 godzin z małym i oglądanie durnych seriali czy czytanie z daleka forum - tak teraz, kiedy Filip by chciał tylko rączki i zabawianie, aż do upadłego to trochę nawet tęsknię za tym "leniuchowaniem" :) Poza tym ten widok dziecka wtulonego w matczyną pierś- nie wiem czy jest coś piękniejszego dla mnie. I teraz tez to zerkanie podczas posiłku, wielkimi brązowymi i zaciekawionymi oczkami. Bawienie się częścią biustonosza lub gładzenie piersi. Dla takich chwil warto było podjąć każdy wysyiłek, wypłakać to wiadro czy dwa- łez, spędzić te 6 dni w szpitalu itd. I oczywiście mam świadomość, że dobrą matką, dającą wszystko co najlepsze byłabym również wtedy kiedy podawałabym mleko modyfikowane, ale tu chodziło o tą chęć bliskośći. Wykorzystanie wszystkich możliwośći jakie dała mi natura. Chciałam cieszyć się tym macierzyństwem w pełni- z wszystkimi wadami i zaletami.
Teraz dalej cieśnimy się w tym małym pokoju, wspieramy tatę, którego choroba niestety postępuje i cieszymy się każdym dniem. Ponieważ teraz już wiem, że nawet te z pozoru złe i wróżące jedynie koniec świata, moga kiedyś okazać się rozczulające i warte wrócenia do nich.
Czuję się świetnie jako mama. Nie cofnęłabym czasu za nic na świecie. No, chyba, że do momentu kiedy brzuch zaczął rosnąć. Zadbałabym o niego aby uniknąć rozstępów, które mam obecnie- w ilości powalającej i wkurzajacej. A później jak bym już wiedziała, że brzuch jest ocalony. Wróciłabym szybko do teraźniejszości - z której, mam nadzieje, nie umknęła by mi żadna sekunda.
Ponieważ każda jest na wagę złota :)
„Moja nowa życiowa rola – rodzic KONKURS”.
Pokaż wszystkie artykuły tego autora
212.244.*.* 2012.03.19 09:40
Prawdziwe wyznanie ze wszystkimi plusami i minusami:) Jesteś silną kobietką! Pozdrawiam:)
Nie masz konta? Zaloguj się, aby pisać swoje własne artykuły.